O nas
Program
Modlitewnik
Nowiny
Galeria
Inne strony
Kontakt


Odeszła Sylwia „od dzieci”

artykuł z „Trzeźwymi Bądźcie”,

maj/czerwiec 2003

6 października 2002 roku, w wyniku tragicznego wypadku samochodowego,

zmarła Sylwia Grunwald, nasza ukochana najstarsza

córka – owoc naszej miłości. Była na IV roku studiów Instytutu

Pedagogiki Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

Studiowała pedagogikę społeczną. Od sześciu lat pomagała

nam zajmować się dziećmi i młodzieżą podczas spotkań Wspólnoty

Rodzin Katolickich z Problemem Alkoholowym (…).

Przez ostatnie trzy lata Sylwia była wolontariuszką. Podczas

ostatniego spotkania z młodzieżą owocem jej pracy była wyreżyserowana

przez nią i wspólnie przedstawiona pantomima, mówiąca

o wpadaniu w uzależnienia i możliwości wychodzenia z nich – dzięki

łasce i Miłosierdziu Bożemu.

Bardzo nam Ciebie, Sylwio, brakuje. Jedyną pociechą jest dla nas

nadzieja, że Pan Bóg znalazł dla Ciebie takie same lub lepsze zajęcie

w niebie. Dziękujemy Ci, Sylwuniu, za obecność w naszym życiu

przez prawie 25 lat. Dziękujemy też Bogu za to, choć po ludzku żal,

że tak krótko byłaś z nami. W naszej pamięci jesteś piękną, uśmiechniętą,

kochającą Boga i ludzi osobą – jasnym promykiem, przyjaznym

światu i wszelkiemu stworzeniu. Kochamy Cię.

Często mówiłaś nam o Jezusie i Jego Miłosierdziu, zwłaszcza w czasie,

gdy byłaś w postulacie u Sióstr Miłosierdzia Bożego w Warszawie.

Dzień przed wypadkiem rozmawialiśmy o miłości Boga – mieliśmy

o tym rozmawiać również w niedzielę. Wyznaliśmy też sobie, po

raz kolejny, że się kochamy, myślimy o sobie, wybaczamy i wyjaśniamy

drażliwe sytuacje. Tak bardzo się cieszyłem, że Cię mam. Jestem

z Ciebie dumny, szlachetna istoto – moja córeczko Sylwuniu – wiem,

że patrzysz na mnie z nieba. Postaram się dalej tak żyć, abyś i Ty

mogła być ze mnie dumna. Wspierajmy się modlitwą i wstawiennictwem

do Boga za całą rodzinę – tę pielgrzymującą po ziemi i tę po

tamtej stronie życia.

Pragniemy podziękować księżom uczestniczącym w uroczystościach

pogrzebowych: ks. Z. Kanieckiemu, ks. L. Szcześniakowi,

ks. dyr. Instytutu Pedagogiki UKSW J. Niewęgłowskiemu oraz ks.

K. Frączakowi, ks. Z. Podstawce, ks. T. Wildze, ks. T. Paroniowi, księżom

nieznanym z imienia oraz ojcom kapucynom z Zakroczymia:

K. Kościelewskiemu i J. Karczewskiemu. Chcemy też podziękować

Księżom Kanonikom Regularnym Laterańskim z Gietrzwałdu i ojcom

kapucynom z Rywałdu, a także wszystkim innym nie wymienio-

nym, a odprawiającym msze św. w intencji Sylwii. Pragniemy podziękować

też wszystkim Przyjaciołom, którzy byli na pogrzebie i tym,

którzy nie mogli być, ale pamiętali i modlili się za Sylwię i za nas.

Dziękujemy Bogu, że mamy takich Przyjaciół. Serdeczne Bóg zapłać.

Marek – ojciec Sylwii

„Urocza młoda osoba”

Jednym z etapów przeżywania żalu po stracie bliskich osób i przyjmowaniu

bolesnych prawd jest bunt i niezgoda, wręcz zaprzeczanie rzeczywistości.

Tego doświadczyłem od momentu, gdy dowiedziałem się o śmierci Sylwii.

Ulgę poczułem, kiedy kurczowo uczepiłem się myśli zasłyszanej w czasie pogrzebu.

Jeden z kapłanów mówił, iż powinniśmy dziękować Bogu za Sylwię,

za to, że choć tak krótko, ale była wśród nas, że mieliśmy szczęście ją znać.

Dziś dziękuję Bogu, choć nie jest to łatwe, gdy odchodzi ktoś tak młody.

Współczuję wszystkim, dla których Sylwia była bliską osobą. Szczególnie

rodzicom i rodzeństwu. Doświadczam prawdziwego znaczenia słowa

„współczuję”, tzn. współodczuwam ból z nimi w tym cierpieniu.

Sylwię poznałem przed laty, od kiedy cieszę się przyjaźnią jej rodziców.

Pewnie z tego też powodu, poza wieloma innymi ciepłymi uczuciami, jakimi

darzę Sylwię, łączył mnie z nią jakiś rodzaj nieznanych mi uczuć –

podobnych do ojcowskich. Kiedy myślę o niej, widzę ją zawsze otoczoną

wianuszkiem dzieci. Myślę, że Sylwia miała wyjątkowy dar przyciągania,

rozumienia i kochania dzieci. Wykorzystywała to w czasie spotkań z nimi

w Zakroczymiu i w Gietrzwałdzie, gdzie była opiekunką najmłodszych. Pamiętam,

jak wielokrotnie wzruszał mnie widok Sylwii, wracającej ze swoją

gromadką z zajęć. Niosła jakiegoś maluszka na rękach, trzymała drugie

dziecko za rękę, a reszta dzieciarni, uwieszona jej spódnicy, szła wpatrzona

w swoja opiekunkę.

„Cóż to za urocza młoda osoba” – mówił ktoś stojący z boku, zadziwiony

tym widokiem.

Myślę, że była świadoma swojego powołania, ponieważ często mówiła

o swojej miłości do dzieci, zresztą studiowała pedagogikę. To była wspaniała

„nasza pani” dla wielu dzieci. Próbując zrozumieć to, co się stało – ot

tak, po ludzku – myślę, że pewnie w niebie jest też wiele dzieci, które jej

potrzebowały...

Gdy czasem w rozmowach towarzyskich nie było wiadomo, o którą

Sylwię chodzi, zaczęliśmy ją nazywać „Sylwia od dzieci”. Wspominam

rozmowę z moją przyjaciółką Anią – gdy wymieniałem przymioty ojców

kapucynów (jacy są mądrzy, inteligentni, utalentowani), Ania mi przerwała

i z uśmiechem stwierdziła: „Waldziu, przecież Bóg wybiera sobie najlepszych”.

Teraz, kiedy wspominam Sylwię, wracają do mnie te słowa i myślę:

„Ania miała rację!”

Drodzy czytelnicy! Proszę Was o wspólną modlitwę za duszę Sylwii. Ona

umiała dzielić się miłością, ale (tak jak my wszyscy) również bardzo jej pragnęła.

Jestem pewien, że teraz jest u samego jej źródła.

Waldek

A oto artykuł Bożenki „O śmierci”, którego obszerne fragmenty były

zamieszczone w listopadowo/grudniowym numerze dwumiesięcznika

„Trzeźwymi Bądźcie” z 2014 r.

Witam serdecznie czytelników „Trzeźwymi Bądźcie”. Poproszono

mnie o napisanie paru słów na temat umierania i śmierci. Pomyślałam sobie,

że to bardzo ciężki temat, bo co tu można napisać? A jednak po głębszym

zastanowieniu stwierdziłam, że można pisać wiele i że jest to bardzo

ważny temat, bo dotyczy każdej istoty żyjącej, bo jest wpisany w życie każdego

człowieka. Wcześniej czy później – albo będziemy przeżywać śmierć

bliskich, albo swoją własną śmierć.

W dzieciństwie rodzice nie rozmawiali ze mną na ten temat. Seks

i śmierć to były tematy tabu. A ja? Bałam się swojej śmierci, bałam się

śmierci rodziców, bałam się cmentarzy, pogrzebów, umarłych w trumnie,

ciemności, chorych na choroby śmiertelne. Nie śmiałam nawet nigdy nikogo

o to pytać. Kiedyś odważyłam się jednak i zadałam to pytanie zaufanej

osobie: „Co dzieje się z człowiekiem po śmierci?” To była osoba

niewierząca. „Jak to co? Nic…robaki zjedzą ciało i koniec”. Takie miała

pojęcie i tak mi to przekazała.

Z biegiem lat jednak moje poglądy na ten temat się zmieniały. Przeszłam

pewną transformację, czas nawrócenia do Pana Boga. Uczyłam

się wszystkiego od podstaw. Chodziłam z synem na religię, przeczytałam

mnóstwo książek na temat życia chrześcijańskiego, na temat życia

świętych. Uczestniczyłam w różnego rodzaju rekolekcjach, a nawet byłam

na warsztatach teatralnych z Leszkiem Mądzikiem pt. „Życie ku śmierci”.

Uczyłam się modlitwy na różańcu, medytując nad każdą tajemnicą różańca

św. Obejrzałam bardzo dużo filmów religijnych. Chciałam jak najwięcej

wiedzieć o Panu Bogu, o Matce Najświętszej, o Panu Jezusie, o ich

życiu. Moje serce wypełniało się ogromną radością i dalej się wypełnia

– w miarę poznawania Pana Boga i różnych Bożych tajemnic. I nadal Go

poznaję i to jest największe szczęście, jakie mogło mnie spotkać, bo dziś

wiem, że bez Niego nie dałabym rady.

Życie moje jest piękne, ale również bardzo trudne. Mam męża, który

jest inwalidą. Jest też trzeźwiejącym od wielu lat alkoholikiem. Mamy troje

dzieci, a troje straciliśmy. Po pierwszym poronieniu, a więc po stracie

naszego nienarodzonego dziecka, zamroziłam swoje uczucia, aby nic nie

czuć. Z mężem nie rozmawiałam na ten temat, najchętniej wyrzuciłabym

ten incydent z mojego życia, aby tylko nie czuć bólu…

Drugie dziecko straciliśmy w 1996 r. Było to w dziewiętnastym roku

naszego małżeństwa. Siedem lat trzeźwości mojego męża. I właśnie w tym

roku pojechaliśmy z mężem do Rzymu (byłam wówczas w trzecim miesiącu

ciąży). Nasz pierwszy w życiu wyjazd za granicę, zielonym Polonezem,

z naszymi przyjaciółmi (Markiem M. i Teresą K.)

Pojechaliśmy w tym celu, aby nasz papież Jan Paweł II pobłogosławił

naszym pragnieniom i planom utworzenia Wspólnoty Rodzin Katolickich

z Problemem Alkoholowym. Podróż była długa i ciężka (dwa dni

i jedna noc). W Rzymie program dość intensywny: spotkania z kapłanami

Polakami, siostrą Patrycją („faustynką”, która była wtedy we Włoszech

i która pomogła nam dostać się na audiencję do papieża), dużo zwiedzaliśmy,

przeżyliśmy ogrom wzruszeń, oczywiście z papieżem Janem Pawłem

II też się spotkaliśmy, dostaliśmy upragnione błogosławieństwo, zrobiliśmy

bardzo dużo zdjęć.

To była największa radość, jaka mogła nas spotkać – być u papieża,

uścisnąć Jego dłoń, chwileczkę porozmawiać. Poczuć Jego świętość, a jednocześnie

normalność.

Po tym spotkaniu, jeszcze parę godzin trzymało mnie takie uczucie

lekkości, jakiegoś nieziemskiego uniesienia, to było niezwykłe, niebywałe.

Niestety, droga powrotna była również bardzo ciężka (zresztą dla mnie

zawsze podróże były trudne i odbywały się kosztem mojego zdrowia)

i na drugi dzień po powrocie do Polski nastąpiło kolejne poronienie.

Poczułam wtedy potworny ból po stracie tego dziecka, moje uczucia

już nie były zamrożone. Bardzo długo płakałam. Znalazłam się oczywiście

w szpitalu i tutaj miało miejsce niesamowite przeżycie.

Po otrzymaniu narkozy natychmiast zasnęłam. I to było nadzwyczajne,

ale ja zaczęłam śnić….W tym śnie zobaczyłam świetliste koło, a w nim

świetlisty tunel, przez który przejechałam jakby windą i znalazłam się

w jakimś pokoju. Usłyszałam swoje imię: „Bożena, Bożena, idzie Bożena”.

Było ono wypowiadane jakoś tak życzliwie, jak nikt nigdy do mnie nie

mówił. Czułam, że mnie tu znają i kochają. Potem chór zaczął śpiewać

Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Takiego śpiewu i takiej muzyki nigdy

w życiu, nigdzie nie słyszałam. Potem zobaczyłam Pana Jezusa, uśmiechał

się do mnie i jakby czekał na mnie…Wziął ode mnie to nasze dzieciątko.

Czułam ogromny pokój, opiekę, miłość, akceptację… Zapytano mnie, czy

chcę wracać. Nie chciałam. Ale w tym śnie miałam świadomość, że na zie

mi mam męża, dzieci, rodziców, wspólnotę, której utworzenie pobłogosławił

papież – więc jednak musiałam wrócić (po zabiegu pielęgniarki

powiedziały mi, że obawiały się o moje życie, iż się nie obudzę).

Długo myślałam o tym wydarzeniu. Szukałam informacji na temat

przeżyć ludzi po narkozie. Doświadczenia były rożne. To przeżycie jest

we mnie do dziś. Dokładnie je pamiętam. Dzięki niemu uwierzyłam, że

jest życie po śmierci, że Pan Jezus żyje i troszczy się o każdego. To nasze

dzieciątko nazwałam Antosia. Nie czułam już bólu, bo widziałam i wiedziałam,

że wziął ją Pan Jezus.

Trzecie dziecko straciliśmy w 2002 r. Córka nasza – Sylwia miała 24

lata gdy tragicznie zginęła w wypadku samochodowym. Była studentką

pedagogiki. Nasza wspólnota działała już od kilku lat. Rokrocznie wyjeżdżaliśmy

na rekolekcje do Gietrzwałdu, gdzie wysłał nas papież Jan Paweł

II. Podczas tych spotkań zajmowała się dziećmi i młodzieżą. Czasami zapraszano

ją również do Zakroczymia do pracy z młodzieżą. Miała ogromny

talent i charyzmę do tej pracy. Była animatorką wspólnot oazowych.

Pięknie śpiewała. Młodzi ludzie bardzo ją kochali, miała wśród nich wielu

przyjaciół. Była im powiernicą w ich trudnym, młodzieńczym życiu.

Tę tragiczną w skutkach informację otrzymaliśmy od policji w dniu

4. października. Powiedziano nam, że Sylwia miała wypadek i leży

w szpitalu w Sierpcu. Mój mąż Marek pojechał do niej natychmiast

z naszym przyjacielem Krzysiem, a ja zostałam w domu z trójką dzieci.

Nie byłam w stanie tam jechać. Byłam jakby zesztywniała, stać mnie

było tylko (albo aż) na modlitwę. Modlitwę podjęli też ojcowie kapucyni

z Zakroczymia, rodzice, przyjaciele, znajomi. Byłam pewna, że Sylwia

z tego wyjdzie, że będzie żyła.

Niestety, 6. października otrzymaliśmy tę tragiczną wiadomość ze

szpitala, że nasza ukochana córka nie żyje. Nogi się pode mną ugięły. Zaczęłam

potwornie płakać… Dobrze, że w takiej chwili byli z nami przyjaciele.

W trakcie załatwiania formalności pogrzebowych wspierali nas,

dzwonili, pytali, czy potrzebujemy pomocy, przywozili nam jedzenie;

przyjechali także z Zakroczymia o. Krzysztof i o. Jan. Wspierali nas też

moi koledzy i koleżanki z pracy.

Przyjaciele – rodziny z naszej wspólnoty – byli blisko nas. Dzięki temu

udało nam się przeżyć ten ogromny, potworny, niewyobrażalny ból. Ale

jak są życzliwi ludzie wokół to jest dużo łatwiej. W uroczystościach pogrzebowych

uczestniczyło bardzo dużo ludzi. Przyjechało sporo księży zaprzyjaźnionych

z nami. Mszy św. pogrzebowej przewodniczył zaprzyjaźniony

z nami od wielu lat ks. Zbigniew Kaniecki. W homilii ks. Zbigniew

powiedział, że jej ciało nie żyje, ale duch żyje, że można z nią rozmawiać,

modlić się do niej, prosić o wstawiennictwo za nami u Pana Boga. Było to

wzmacniające, budujące kazanie.

Dziękuję tym wszystkim, którzy byli z nami w tych dramatycznych

chwilach, którzy nas wspierali, pomagali, którzy tak szczerze i bez skrępowania

rozmawiali ze mną o śmierci. Niektórzy nie wiedzą, jak się w takich

sytuacjach zachować – nie dzwonią, nie kontaktują się, unikają tego

tematu. Mnie rozmowa na temat śmierci, podkreślam – śmierci, była bardzo

potrzebna, a zakład pogrzebowy, który zajął się samym pogrzebem

wypełnił swoje zadanie bardzo kompetentnie, z dużym zrozumieniem,

uczciwie i profesjonalnie. Dziś z zamkniętymi oczyma poleciłabym ten

zakład, czego nie mogę uczynić w tym artykule.

Po pogrzebie Sylwia dawała mi autentyczne znaki, że jej duch jest

z nami. Ona lubiła kłaść na moim ramieniu rękę i pytać, co u mnie słychać.

Nieraz czułam tę rękę na swoim ramieniu, wiele razy odczuwałam

to w Gietrzwałdzie, tak jakby chciała nam dać znać, że jest tam z nami.

Miałam kiedyś taki sen, w którym zobaczyłam jak stoi zadowolona

trzymając za rękę małą dziewczynkę, pocieszając mnie, że jest im tam

dobrze. Potem uświadomiłam sobie, że to była Antosia, którą straciliśmy

w 1996 r.

W 2008 r. zmarł mój Tatuś. Do tej śmierci, przez tamte doświadczenia

z naszymi dziećmi, byłam chyba już lepiej przygotowana, jakby bardziej

dojrzała. Tata umierał na moich rękach (nie bałam się, tak jak wtedy, gdy

bałam się jechać do Sylwii do szpitala – wówczas pojechałam już po sekcji

zwłok, jak było to konieczne, by ją ubrać, pożegnać się z nią, słowem – zająć

się jej godnym pochówkiem) i w ogóle się nie bałam.

11 sierpnia pojechałam do rodziców, by pożegnać się z nimi przed kolejnym

wyjazdem na rekolekcje naszej wspólnoty do Gietrzwałdu. Tata leżał

jak zwykle w swoim łóżku (od lat nie wstawał już, nic nie mówił, tylko

pisał jak chciał nam coś przekazać, był przytomny, ale jedzenie dostawał

zmiksowane, napoje przez słomkę, pampersy – tym wszystkim zajmowała

się mama), a ja już miałam wychodzić, powiedziałam, że będę się za nich

modlić w tym świętym miejscu i coś mnie natchnęło, żeby jeszcze raz

do niego zajrzeć.

Tata złapał mnie za rękę. Usiadłam więc przy nim i zaczęłam odmawiać

Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Byłam z nim w pokoju sama, reszta

rodziny była w kuchni. Patrzyłam na jego twarz i zrozumiałam, że on

odchodzi… myślę, że był świadomy tego faktu. Poczułam wtedy jakie to

ważne, by towarzyszyć umierającemu, by nie czuł się samotny w takiej

chwili. Dla mojego Taty tą osobą miałam być ja. Mama potem powiedziała,

że on chyba czekał na mnie, że chciał umrzeć przy mnie.

Dziesiątą rocznicę śmierci naszej córki Sylwii obchodziliśmy

w Carlsbergu. Zaprosili nas tam trzeźwiejący alkoholicy, Polacy, którzy

mieszkają w Niemczech i w Belgii, w Brukseli. Organizują tam swoje spotkania

trzeźwościowe (na wzór tych zakroczymskich) dla Polaków z całej

Europy, w domu gdzie kiedyś mieszkał i organizował takie spotkania ks.

Franciszek Blachnicki.

Pojechałam tam z mężem, moją córką Basią i naszymi przyjaciółmi,

Zosią, Witkiem i Ewą (z którą przyjaźnię się od wielu lat). Myślałam,

że dziesięć lat to kawał czasu i że już pogodziłam się z utratą mojej

najstarszej córki Sylwii. Niestety, podczas nietypowej Drogi Krzyżowej

w niemieckim lesie bardzo się wzruszyłam podczas stacji Śmierć Pana

Jezusa. Wielokrotnie dawałam świadectwa, ale to świadectwo, które tam

dałam było zupełnie inne. Mówiłam o tym, co trapiło mnie od tylu lat

– o śmierci Sylwii.

Myślałam, że czas leczy rany, ale zdałam sobie sprawę, że przez te

dziesięć lat nie było dnia, żebym o niej nie myślała, nie wspominała

w modlitwach. Przez dziesięć lat starałam się być dzielna, twarda, starałam

się pogodzić z tym faktem. Mówiłam, że Pan Bóg wie co robi

i Sylwia jest w dobrych rękach. Widziałam przecież w swoim śnie jak

Pan Jezus bierze naszą Antosię.

A jednak nie… Musiałam wyjechać tak daleko od Polski, żeby porządnie

zapłakać… Atmosfera tego domu i pokój w którym mieszkaliśmy –

a kiedyś mieszkał w nim ks. Blachnicki – i jego zdjęcie, które wisiało nad

biurkiem sprawiło, że poczułam jakby ducha księdza. To był dobry duch,

rozumiejący mnie i moje problemy. Nie wiem, czy to nie on sprawił, że

mimo iż daleko od kraju, to poczułam się bezpieczna, żeby płakać i powiedzieć

dlaczego płaczę…..

Ważnym punktem programu tego dnia był pogodny wieczór, prowadzony

przez Basię pracującą w Carlsbergu. Mój mąż Marek miał ze sobą

gitarę i na tym wieczorze chciał zagrać naszemu przyjacielowi Rysiowi

(organizatorowi spotkań, który też stracił córkę) piosenkę ułożoną dla

Sylwii po jej śmierci. Byłam na niego zła, bo pogodny wieczór to nie

miejsce na tego rodzaju repertuar. Ale po krótkim wyjaśnieniu, całej

grupie udzielił się ten melancholijny nastrój i wcale ta pieśń nie zaburzyła

tego wieczoru.

Moja przyjaciółka Ewa nie lubi takich zabaw, tańców, śpiewów.

Mimo to udzielił jej się ten nastrój i zupełnie nieświadoma tego zaczęła

się bawić, tak swobodnie, że się zdumiałam i nie wierzyłam własnym

oczom. W tej zabawie była taka radosna, piękna, wolna od zahamowań,

które jej często towarzyszą i poskramiają jej temperament

(może to sprawiło to wyjątkowe miejsce), a ja w tym momencie zobaczyłam

w niej moją córeczkę Sylwię, która poprzez tę scenę mówi

do mnie: „Mamuś, dosyć tej żałoby, popatrz na Ewę, ja właśnie jestem

taka szczęśliwa”.

Dziś żadna śmierć nie jest dla mnie straszna. Nauczyłam się obcować

z duszami bliskich mi zmarłych (ale też dzielić się swoimi do-

świadczeniami z tymi, którzy cierpią po utracie kogoś bliskiego), modlić

się za zmarłych, rozmawiać z nimi, być blisko umierających i tych,

którzy im towarzyszą przy śmierci….

W tym miejscu chciałabym jeszcze powierzyć w modlitwie dusze

w czyśćcu cierpiące, wszystkich zmarłych, a w szczególności śp. o. Benignusa

Sosnowskiego i śp. ks. Jerzego Bieńkowskiego, który był z nami

i naszą wspólnotą przez wiele lat:

Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj

im świeci na wieki, niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen.

Bożena

Wspomnienie ks. Krzysztofa Kościeleckiego o ks. Jerzym Bieńkowskim,

odczytane na wieczorze wspomnień podczas rekolekcji

w Gietrzwałdzie w 2014 r.

Prawdziwy Przyjaciel

Piszę tych kilka zdań o ks. Jerzym, bo wiem, że podczas tegorocznych

spotkań w Gietrzwałdzie będziecie mieli wieczór wspomnień o Księdzu Kanoniku,

a pragnę dorzucić kilka swoich wspomnień o tym, jak ks. Jerzego

zapamiętałem. Nie wiem czy będę mógł na to spotkanie przybyć, więc niech

te kilka zdań zastąpi moją nieobecność.

Pierwszy obraz jaki wyłania mi się z pamięci to dzień objęcia przez

Niego funkcji proboszcza i dziekana. Widzę Jego wielką postać na ambonie,

gdy mówi pierwsze kazanie i na końcu ciepło mówi o Siostrach Wspomożycielkach

z Zakroczymia i o kapucynach. Potem to różne spotkania

z okazji imienin, rekolekcji, załatwiania różnych spraw. Często przychodził

do klasztoru, by się spowiadać. Jego stałym spowiednikiem był o. Gerard

Iwanicki, który zmarł w 2004 r. w Zakroczymiu. To on pragnął, aby ks.

Jerzy wstąpił do Filadelfii, czyli takiej wspólnoty, która jest utworzona dla

księży diecezjalnych przy wspólnocie kapucynów. Ks. Jerzy sam mi się kiedyś

zwierzył, że był taki okres w Jego życiu gdy poważnie zastanawiał się, czy

nie wstąpić do kapucynów.

Zbliżenie ks. Jerzego do Ośrodka i całej idei trzeźwości mogło dokonać

się dlatego, że był człowiekiem otwartym i bardzo ciekawym świata. Dużo

czytał. Interesował się wieloma sprawami. Kontakt ułatwiała Mu bardzo

dobra znajomość komputera. Gdy przychodziłem do Niego na plebanię,

oprócz mocnej kawy z – jak ja to nazywałem – „teleekspresu”, pokazywał

mi nowe książki jakie sprowadził. „Teleekspres” (bardzo elegancki ekspres

do kawy) woził ze sobą ciągle. Nawet do swojego ukochanego Gietrzwałdu.

Tak, ukochanego, bo odkrył to miejsce już jako kleryk i może to spowodowało,

że tak szybko polubił naszą wspólnotę. Do idei trzeźwości przekonał

się poprzez bliskość Ośrodka.

Pamiętam, jak kiedyś powiedział mi ważne słowa: „Idei trzeźwości

i tego, co robił Kaniecki w seminarium nie rozumiałem, dopiero pobyt

w Zakroczymiu pozwolił mi odkryć, czym jest trzeźwość”. Temu odkryciu

był bardzo wierny, zwłaszcza poprzez wierność pracy i pomocy we wspólnocie

i dla wspólnoty.

W czym to się przejawiało?

Po pierwsze: w Jego ciągłym zainteresowaniu poszczególnymi osobami

ze wspólnoty. Wiedział, kto kim jest. Po drugie: miał czas, by słuchać naszych

opowieści o sobie, o rodzinie. Po trzecie: umiał też krytycznie spojrzeć

na działalność wspólnoty, ale poprzez pryzmat zatroskania. I po czwarte:

umiał ofiarować swój czas dla wspólnoty.

W tym wszystkim nie wynosił się, nie udawał mądrzejszego od innych.

Pamiętam, jak rok temu zadzwonił do mnie (a wiedział, że nie przyjadę

do Gietrzwałdu) i długo ze mną rozmawiał. Po tej rozmowie wiedziałem, że

ks. Jerzy kocha wspólnotę. Wiedziałem, że będzie starał się ze wszystkich sił

jej służyć. I wiedziałem, że zawsze można będzie na Niego liczyć.

Czyż można jeszcze coś więcej powiedzieć o Prawdziwym Przyjacielu?

Od lutego 2014 r. ks. Jerzego nie ma już wśród nas. Koło baru

w Gietrzwałdzie, naprzeciw Domu Pielgrzyma, każdego ranka będzie puste

miejsce. Już nie zaprosi na kawę, a Danusia nie będzie kupować dla

niego papierosów.

Wspomnę jeszcze, że ks. Jerzy kochał wschód Polski, tzn. tereny prawosławne,

czyli te, na których obecnie jestem. Dwa lata temu przyjechał

do mnie ze swoją siostrą i objechali wszystkie ważniejsze miejsca dla prawosławia.

Co miesiąc wysyłałem Mu miesięcznik, który wychodzi na tych

terenach – „Przegląd prawosławny”. Był za to bardzo wdzięczny. Zapewne

można byłoby jeszcze więcej napisać o tej Postaci, ale może uczynię to jeszcze

innym razem, przy innej okazji. Bardzo się cieszę z tego, że taki wieczór

wspomnień odbędzie się. Pamiętajcie o tym Przyjacielu nie tylko teraz,

ale zawsze ilekroć będą odbywać się spotkania wspólnoty w Gietrzwałdzie.

Ksiądz Jerzy w pełni zasłużył sobie na naszą wdzięczność i pamięć.

ks. Krzysztof Kościelecki

Hajnówka, 4.08.2014 r.

Umiłowany, czcigodny Księże Jerzy,

Wspólnota Rodzin Katolickich z Problemem Alkoholowym przeżywa

ogromny ból z powodu Twojego odejścia. Wiemy, że jesteś w tym lepszym

świecie, do którego prowadziłeś nas przez wiele, wiele lat swojej kapłańskiej

posługi; szczególnie podczas corocznych sierpniowych rekolekcji

w Gietrzwałdzie i noworocznych spotkań w Zakroczymiu. Dziękujemy Ci,

że pochylałeś się nad naszymi rodzinami cierpiącymi z powodu alkoholizmu

swoich bliskich. Bardzo Cię przygniatał też ten problem w Twojej parafii

i dlatego zaprosiłeś nas do siebie, aby przez cały dzień (29 grudnia 2014

r.) na wszystkich mszach św. członkowie naszej wspólnoty dawali świadectwa

swojego życia, swojej drogi do Boga i do trzeźwości.

Mieliśmy to szczęście wspólnie dzielić z Tobą czas w Gietrzwałdzie, pić

z Tobą kawę, spożywać posiłki, czy też po prostu rozmawiać (w spotkaniach

kuluarowych byłeś błyskotliwym i dowcipnym kompanem). Czas naszych

rekolekcji to taki błogosławiony czas, który Ty jeszcze ubogacałeś swoją kapłańską

posługą, swoją obecnością. Byłeś z nami przez cały czas i służyłeś

nam w czasie sakramentów: pokuty, eucharystii czy też odnowienia przyrzeczeń

małżeńskich. Niejednego członka naszej wspólnoty (po wielu, wielu

latach nieprzystępowania do tego sakramentu) przeprowadziłeś przez sakrament

pokuty. Byłeś niezwykle cierpliwym i miłosiernym spowiednikiem

i kapłanem.

Będzie nam Ciebie bardzo, bardzo brakowało, ale ufamy, że będziesz

teraz orędował za nami w domu Ojca.

Na zawsze pozostaniesz w naszych sercach!

Odpoczywaj w pokoju!

Ewka

(wieczór pamięci ks. Jerzego Bieńkowskiego – Gietrzwałd, 6 –10 sierpnia

2014 r.)

Czcigodny Księże Jerzy,

chociaż ten list nigdy już nie trafi do Twoich rąk, to jestem pewna, że

patrzysz z nieba na nas tu zgromadzonych jak co roku (ale już bez Ciebie)

i słyszysz te nasze nieustające rozmowy, w których tak często wspominamy

Ciebie, naszego przyjaciela. Rozglądamy się dookoła i widzimy krzesło

przy stole na stołówce – to samo krzesło pod parasolem – to samo krzesło

pod wiatą przy barze – podobnie ołtarze w kaplicy w domu pielgrzyma

i sanktuarium – te same, ale jakby inne – dlaczego? Bo już bez Ciebie.

Drogi Księże, przez tyle lat byłeś tu z nami. Słuchaliśmy Twoich kazań,

konferencji, uwag, cennych rad i dowcipów. Z cierpliwością wysłuchiwa

łeś nas w konfesjonale. Szliśmy do Ciebie jak do dobrego ojca, skruszeni,

załamani, źli na cały świat, często upadający w naszej chorobie, nieraz

wściekli na swoich bliskich, ze zbolałym sercem i duszą.

Oczekiwaliśmy pomocy, rady, dobrego słowa – po prostu chcieliśmy,

byś nas pocieszył i pobłogosławił. Chyba nikt nie wyszedł rozczarowany

po spotkaniu z Tobą, bo Ty – jak troskliwy ojciec – przygarniałeś każdego

pod swoje szerokie ramiona i nie tylko pocieszałeś, ale też gdy było trzeba

to skarciłeś.

Pragnę zacytować słowa starej harcerskiej piosenki:

Tak niedawno żeśmy się poznali,

a dziś już rozstania nadszedł czas.

Tyle żeśmy z sobą przeżywali,

a dziś już wspomnienia łączą nas.

Ja jestem dopiero trzy lata w tej wspólnocie i tylko dwa razy byłam

z mężem na gietrzwałdzkich rekolekcjach, gdzie mieliśmy szczęście poznać

Ciebie, drogi Księże Jerzy. I myślę, że to nie jest ważne ile razy ktoś

z Tobą się zetknął, bo dziś wszyscy, którym dane było Ciebie poznać czujemy

się sierotami.

Teraz chcę wspomnieć Twoje kazanie o dziwiących się ciągle twoich

siostrach ciotecznych, rozmowy pod parasolem przed domem pielgrzyma,

ilość zjadanych lodów i ostatnią rozmowę – tu, rok temu, gdy szukałeś

ochotnika by Cię spakował przed odjazdem.

W ostatnią niedzielę 2013 r. na sumie w Twoim kościele w Zakroczymiu

dawałam razem z mężem świadectwo swojego życia w naszej wspólnocie.

Po mszy św. zaprosiłeś nas na obiad do siebie na plebanię. Pamiętam,

jak bardzo obawiałam się tego spotkania, bo po raz pierwszy miałam

być goszczona przez tak zacnego gospodarza i w takim miejscu.

Moje obawy już po pierwszych minutach okazały się zbędne, bo rozmowa

przed i w czasie obiadu w towarzystwie Twojej siostry i dwóch wikariuszy

była łatwa i przyjemna.

Po raz kolejny nie przyszedłeś, księże Jerzy, do nas do OA T-u na sylwestrową

kolację skosztować pysznego, nigdzie nie spotykanego bigosu

z bigosów i pysznych żeberek Danusi z Radziejowa. Wielką jednak radość

sprawiłeś wszystkim swoim przybyciem do nas w noworoczny poranek,

składając nam życzenia i błogosławiąc nas.

Długo się z nami żegnałeś i wyglądało na to, że gdyby nie siostra marznąca

w samochodzie, wcale nie miałbyś ochoty nas opuszczać, a nikt by

nie pomyślał, że to było ostatnie spotkanie i pożegnanie z nami.

17 lutego 2014 r. nasz Ojciec Niebieski zdecydował, że już dosyć zro-

biłeś dla nas i dla innych tu na ziemi, więc wezwał Cię na wieczny odpoczynek

do siebie.

Nadszedł dzień, gdy przyszło nam pożegnać Ciebie. Czy kiedykolwiek

widziałeś takie tłumy w Twoim kościele oprócz świąt? Wszyscy przyszli

do Ciebie po raz ostatni, Księże Jerzy, by podziękować Bogu za Twoje

powołanie, gołębie serce i za Twoją świętość. W ten zimny, lutowy wieczór

nasze serca były gorące z miłości do Ciebie i obolałe z żalu i tęsknoty

za Tobą.

Byłeś, Księże Jerzy, nie tylko wielkim człowiekiem z wyglądu, ale miałeś

też wielkie serce, pragnące najwyższego dobra dla każdego, o czym

świadczy fragment pozostawionego testamentu. Te wszystkie złożone

przy Twojej trumnie kwiaty nie wyrażą wdzięczności jaką mamy w sercach

za to, że tak dobrym byłeś kapłanem i człowiekiem.

Smutno nam tu bez Ciebie, ale cieszymy się wierząc, że mamy orędownika

w naszych sprawach u Boga Ojca. Umówmy się, że my tu, przed tronem

Matki Bożej Gietrzwałdzkiej, będziemy dziękować Bogu za poznanie

Ciebie i za wszystko dobro, które uczyniłeś, a Ty tam, w niebie, będziesz

wypraszał potrzebne łaski dla całej naszej Wspólnoty Rodzin Katolickich

z Problemem Alkoholowym.

D o zobaczenia,


Marysia M.



Kilkakrotnie jednym z uczestników na rekolekcjach w Gietrzwałdzie

był śp. Marek Z. Pragnę o Nim wspomnieć, ponieważ jego rodzina podejmowała

nas także na spotkaniach domowych. Nie wiem, jakie były

Jego odczucia związane ze wspólnotą. Ale zdarzyło się tak, że On jako

pierwszy przywiózł do Gietrzwałdu na nasze spotkania kamerę i nagrał

niedługi materiał o wspólnocie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego

(bo później częściej pojawiały się kamery), gdyby nie to, że właśnie Marek

nagrał etiudę o uzależnieniach, którą prowadziła wraz z młodzieżą

Sylwia – najstarsza córka Bożenki i Marka. Było to jej autorstwa i – jak

wspomniałam – aktorami byli nasi młodzi uczestnicy. I to zdarzenie miało

miejsce w sierpniu, a w październiku Sylwia już nie żyła...

Dziękujemy Ci Marku! Odpoczywaj w pokoju!



Do naszej wspólnoty należała też Ewa. Była bardzo ciepłą, miłą osobą.

Bardzo skromną i niebywale delikatną. Dołączyła do naszej wspólnoty

i widać było, że dobrze się z nami czuje. Była osobą głęboko wierzącą. Pracowała

jako katechetka. Bardzo cierpiała z powodu alkoholizmu swojego

męża i udało jej się wybłagać dla niego u Boga łaskę trzeźwości. Na naszych

oczach nastąpiło też jego nawrócenie. Zmarła na chorobę nowotworową,

a kilka osób z naszej wspólnoty odwiedziło ją tuż przed śmiercią.

Była już bardzo słaba i cierpiąca. Wkrótce odeszła. Cieszyliśmy się, że pożegnaliśmy

się z nią. Jesteśmy pewni, że jest w niebie, z Panem Jezusem,

którego bardzo kochała.

Ewuniu, odpoczywaj w pokoju!!!



Wspomnienie o śp. Januszu,


który odszedł od nas dnia 26 września 2014 r.

Janusza poznałem w 2001 roku na terapii w Gostyninie. Do sali, gdzie

odbywało się spotkanie, wszedł lekko wystraszony, niski, starszy mężczyzna.

Od początku twierdził, że jest tu tylko dlatego, iż policja zabrała mu

prawo jazdy i to bezzasadnie. Miałem wtedy kilka miesięcy abstynencji

i jedyne, czego mi nie brakowało to pychy i krytykanctwa. Stwierdziłem,

że nie wytrzyma – odejdzie.

Czas mijał i zacząłem zauważać, że Janusz zaczął łagodnieć, a jego

ocena pijanej przeszłości staje się uczciwsza i prawdziwsza, że stwierdzenie

„jestem alkoholikiem” nie wzbudza w nim już złości i wstydu. Muszę

przyznać, że zacząłem go podziwiać za sumienność, wytrwałość i łagodność.

Na jednym z mityngów siedziałem koło niego. Zauważyłem, że przy

zegarku ma zawieszony krzyżyk z kawałkiem różańca. Nic mu nie powiedziałem,

ale w moim wewnętrznym rankingu awansował.

Wiedziałem, że jest godny zaufania i kiedy jesienią 2004 roku zastanawialiśmy

się z żoną, kogo zaprosić na pierwsze spotkanie Wspólnoty

Rodzin Katolickich z Problemem Alkoholowym w Gostyninie, nasze

oczy zwróciły się bez wahania ku Januszowi i jego żonie Danusi. Od początku

czuliśmy się dobrze w ich towarzystwie. Ciepło i spokój, które

emanowało od nich, przenikało całą grupę i wpływało na wspaniałą atmosferę

w czasie spotkań. Janusz został naszym skarbnikiem i pełnił tę

służbę aż do końca swych dni. Mimo swego wieku zawsze brał aktywny

udział w życiu grupy.

Zawsze będę pamiętał jego rolę dziadka w scence, którą prezentowaliśmy

w Gietrzwałdzie w 2008 roku. Klęczy przy umierającym wnuku –

narkomanie i błaga Boga o życie dla niego. Widzę jak w końcowej scenie

niesie przed sobą Biblię – dając jasny przekaz: „Z BOGIEM JESTEŚMY

WSZYSTKIM – BEZ BOGA JESTEŚMY NICZYM”.

Od samego początku zafascynował go Gietrzwałd. Czuł się tam zawsze

bardzo dobrze. Przyjaciele cenili go za takt, kulturę i ciepło, którym

obdarzał ich wszystkich. Należał do tej grupy ludzi, którzy bardzo zyskiwali

przy bliższym poznaniu. Cieszę się, że mogłem tego doświadczyć. Po

ludzku jest mi smutno, że go nie ma między nami. Wierzę, iż u Boga Ojca

wstawia się za nami i wyprasza łaski dla tych, którzy są jeszcze w drodze.


Karol i Iwona W.



Janusz był bardzo serdecznym, dobrym i spokojnym kolegą. Potrafił

dać z siebie wiele ciepłych, mądrych, pełnych nadziei słów…


Teresa



Janusz był dla nas człowiekiem dobrotliwym, o dużym poczuciu

humoru, dającym przykład do działania w naszej wspólnocie. Bardzo

ceniliśmy w nim poczucie odpowiedzialności za grupę, za swoja rodzinę,

punktualność, jak również zdrowy dystans do siebie. Bardzo, bardzo

nam go brakuje. Modlimy się za niego.


Ewa i Ryszard



Będąc na rekolekcjach w Gietrzwałdzie dowiedziałem się, że Janusz

lubił boksować, pamiętam go trochę przyczajonego, ale jestem pewien,

że kiedy trzeba było atakować – był gotów…


Arek



Cieszę się, że mogłam poznać Janusza – chociaż był to krótki czas,

na pewno zostanie w mojej pamięci jako człowiek ciepły, otwarty, mający

mądrość życiową. Bardzo lubiłam go słuchać.


Renata



Janusz był dla mnie przykładem ciepłego i spokojnego ojca i męża.

Był człowiekiem modlitwy. Po śmierci odczuwam jego obecność na spotkaniach.

Wierzę, że duchem jest z nami i wstawia się za nami u Boga.


Irenka